Po ostatnich ciezkich tygodniach na uniwerku postanowilam sobie zrobic kilkudniowe wakacje i wybrac sie na lono natury. Plan byl bardzo ambitny - pakuje plecak, kupuje bilet na autobus i wyruszam na samotny trzydniowy trekking w czeskie Beskidy. Ale jak to w zyciu bywa - plany planami, a rzeczywistosc i tak wszystko zweryfikuje... w ostatecznosci wycieczka zakonczyla sie po 24 godzinach, ale zacznijmy od poczatku...
O wyprawie w gory w pojedynke myslalam praktycznie od poczatku mojego pobytu w Czechach. Zapalonym piechurem, ani zadnym wielkim milosnikiem gor nie jestem, ale lubie sobie spokojnie pochodzic po zielonych szlakach. Nigdy wczesniej nie bylam tez w gorach sama - zawsze z towazyszem lub wieksza grupa. Tym razem jednak chcialam zobaczyc jak to jest w samotnosci - chcialam sie sprawdzic zarowno fizycznie, jak i psychicznie. Czulam, ze takie doswiadczenie - bez wzgledu na to czy trudne, czy latwe - jest mi potrzebne. Dlugo czekalam na dobra pogode i dogodny czas. Kiedy w koncu nadeszly, wyruszylam z Brna pelna energii i optymizmu.
We wtorek wieczorem i poniedzialek rano zapakowalam namiot, spiwor i caly potrzebny sprzet. Autobusem w 3,5 godziny dostalam sie do gorskiego miasteczka Horní Bečva. Stamtad mialam zaczac spokojny trzydniowy trekking do Ostravic (czasu bylo az nadto, ale chcialam miec zapas). Ruszylam czerwonym szlakiem, ktory poczatkowo biegl wzdluz drogi, przy ktorej byly domy. Przy jednym z nich spotkalam sympatycznego staruszka, z ktorym chwile pogawedzilam. Okazalo sie, ze pan czesto bywal w Polsce i niejednokrotnie przejezdzal przez Wroclaw w drodze do Berlina, a potem do Hamburga. Na koniec zyczyl mi powodzenia i dobrej pogody. Byla to zarazem pierwsza i ostatnia osoba, ktora spotkalam tamtego dnia.
Szlam powoli, cieszac sie sloncem i soczysta zielenia dokola. Bylam zadowolona i spokojna. Niestety, spokoj ulecial gdzies w chwili, gdy zorientowalam sie, ze zabladzilam. Caly czas szlam szlakiem, ale trasa przestala pokrawac mi sie z tym, co bylo na mapie. Pol biedy, gdyby po drodze byly jakiekolwiek tabliczki - a tu nic. Ani dokad ide, ani jak daleko, ani ile czasu do... no wlasnie, gdzie? Nie mialam pojecia, w ktorym miejscu moge sie znajdowac. Nie denerwujac sie jednak specjanie, caly czas szlam tym samym szlakiem. Predzej czy pozniej musialam przeciez gdzies dojsc. I doszlam. Przede mna rozciagala sie spora polana. Na niej jeden nowy, drewniany dom, drugi rozpadajacy sie, jakas szoporudera i plot. Nie mniej, nie wiecej. Zrzucilam plecak i podreptalam w strone domu, ktory jak przypuszczalam, byl zamkniety na cztery sposty... Trudno, pomyslalam. Z polany odchodzily trzy drogi - przy dwoch byl podwojny szlak, ale przy trzeciej, najwiekszej, nie bylo zadnego oznakowania. Zeszlam nia jakies pol kilometra w dol, liczac, ze na cos trafie... ale sie przeliczylam. Nic. Kompletnie nic. Bedac w totalnej kropce (bo jak tu wybrac trase, kiedy sie nie wie, dokad droga prowadzi?), postanowilam sie rozbic i kontynuowac rano. Byla szosta wieczorem, slonce powoli chylilo sie ku zachodowi, przez polane niekiedy przebiegla samotna sarna... Rozbicie namiotu zajelo mi duzo mniej czasu, niz sie spodziewalam. Szybko wrzucilam do niego swoje rzeczy i zaszylam sie w nowym domu.
Noc minela mi spokojnie, ale dluzyla sie niemilosiernie. Czesto sie budzilam i sprawdzalam czas. Nie mialo to bynajmniej nic wspolnego ze strachem, ze jestem sama w ciemnym lesie. Bardziej niepokoil mnie fakt, ze jestem Bog, wie gdzie i co bedzie dalej.
Po szybkim sniadaniu i zebraniu sie, ruszylam w droge. W koncu przy jednek z drog dostrzeglam prymitywna tabliczke (nie z cyklu "oficjalnych") z nazwami dwoch wiosek, ktore zlokalizowalam na mapie. Choc byly w zupelnie przeciwnym kierunku, niz Ostravice, postanowilam tam isc. I tak szlam i szlam... az doszlam do miejsca, ktore mijalam dzien wczesniej. Okazalo sie wiec, ze zrobilam spooore kolo. Zniechecona tym faktem, postanowilam wrocic do wioski i jechac do Ostravy, gdzie mialam dotrzec dopiero w sobote. Moglam oczywiscie ruszyc innym szlakiem, ale balam sie, ze znowu sie zgubie, a wtedy juz na pewno nie dojechalabym na czas do Ostravic i mialabym problemy z dalszym transportem. Bolaly mnie tez biodra i ramiona od plecaka, a upal byl meczacy.
W Horní Bečvie zlapalam stopa do Rožnova pod Radhoštěm, a stamtad wsiadlam w autobus do Ostravy.
Nie tak wyobrazalam sobie moje pierwsze samotne gorskie doswiadczenie... ale nie zaluje. Bylo to dobrym sprawdzianem wlasnych mozliwosci i psychiki, dobra szkola. Mysle, ze dzieki temu stalam sie silniejsza osoba.
Wierze, ze nastepnym razem bedzie lepiej!