Biały puch. Na ulicach, we wlosach, w powietrzu. Wszedzie. Z nim wlasnie kojarzyc bedzie mi sie Ostrava - szare, bure, smutne, industrialne miasto. Nic dziwnego, ze ludzie nazywaja je polskimi Katowicami (Katowice to zreszta miasto partnerskie Ostravy).
W Ostrawie spedzilam cztery dni. O cztery za duzo. Nic ciekawego tutaj nie ma i chyba niewiele sie dzieje (no, moze poza znanymi w Europie festiwalami, np. "Colours of Ostrava"). Slezskoostravský hrad to totalne nieporozumienie (z zewnatrz nie prezentuje sie w najlepszym swietle - zwlaszcza, ze polowa jest obecnie remontowana), a za wstep rzadaja 60 koron... Rynek maly i pozbawiony atmosfery, ale ratuje go kilka kolorowych kamieniczek, znajdujacych sie w towarzystwie paskudnego centrum handlowego... Nowy ratusz to socjalistyczny koszmar z najgorszych snow. Do dzis zastanawiam sie, kto zatwierdzil jego projekt... Nie ma w tym miescie nic, co by przemawialo na jego korzysc. Niestety, nic... Jedyna w miare interesujaca rzecza jest ulica Stodolní, ktora slynie z niezliczonych knajpek i prawodopodobnie z tego, ze jest najdrozsza ulica w calej Ostrawie. I to wsio.
Do Ostrawy wybralam sie w zasadzie tylko po to, aby spotkac sie z Martina - kolezanka, ktora poznalam niespelna cztery lata temu w Pradze, kiedy razem przez kilka dni mieszkalysmi w obskurnym hostelu, niedaleko stacji metra na Budějovickiej. Martina byla tez pierwsza osoba z HC, ktora poznalam. Od czasu pamietnego praskiego lata nie mialysmy okazji sie zobaczyc, dlatego kiedy przyjechalam do Czech, stwierdzilam, ze w koncu musimy sie spotkac.
Na Martine czekac musialam az do niedzieli. W tym czasie wynudzilam sie okrutnie i zrobilam malo konstruktywnych rzeczy... ale malo tez mozliwosci na takie rzeczy bylo ;). Spotkanie udalo nam sie wybornie i plotkowalysmy jak za starych, dobrych czasow. Martina nic sie nie zmienila - daj pali i ma ciete poczucie humoru. Ale za to ja lubie. Po kilku godzinach i duzym streszczeniu zycia na przestrzeni ostatnich czterech lat, pojechalysmy razem na dworzec. W dworcowym barze zjadlysmy gumowe frytki z kotletem (Martina) i smazonym serem (ja), ktore byly rownie gumowe (byc moze dlatego, ze wszystko bylo juz gotowe i pani za lada tylko to odgrzala w mikrofalowce!), a potem kupilysmy mi bilet na pociag do Brna i pomaszerowalysmy na peron, gdzie sie pozegnalysmy i obiecalysmy sobie, ze ponownie spotkamy sie jeszcze w tym roku.
Podroz do Brna trwala niewiele ponad dwie godziny, ale byla dosc meczaca. A ja po tym calym wyczerpujacym weekendzie bylam naprawde bardzo szczesliwa z powrotu na Vinařska.