Pierwszy dzien wakacji zaczal sie niezlym deszczem. Na Bielanach powitala mnie kompletna sciana deszczu, ale na szczescie Ania z Michalem podrzucili mnie tam autem, wiec nie musialam sie tarabanic na drugi koniec miasta z wielkim plecakiem tramwajem i autobusem.
Na Orlenie zeszla mi godzina - nie dlatego, ze nikt nie chcial mnie zabrac, ani nie z powodu braku ludzi. Po prostu wszystkie auta jak na zlosc jechaly albo na Olszyne, albo do Jeleniej Gory, albo jakies 20-30 kilometrow dalej. Dopiero po godzinie zastawil mi sie kierowca, ktory jechal do Drezna. Byl to sympatyczny Bialorusin, ktory jakies 30 lat temu mieszkal kilka lat w Brzegu. Na parkingu 40 km przed Dreznem przyszlo mi czekac kojena godzine, do momentu, kiedy wziela mnie starsza niemiecka para. Wysadzili mnie w okolicach Chemnitz, a tam zatrzymala sie polska rodzinka, ktora vanem udawala sie do Londynu. Okazalo sie, ze jada z Zywca do znajomych, a do tego dziewczyny chca znalezc jakas prace sezonowa w Anglii. Ojciec dziewczyn pytal mnie o podrozowanie, stopowianie, Holandie i tak nam zeszlo troche czasu... Wysiadlam przed Erfurtem. Tam tez stalam najkrocej (jakies 15 minut). Zatrzymal mi sie chlopak, ktory jechal w odwiedziny do rodzicow w okolice Frankfurtu swoim "Wohenende Auto" (note bene calkiem niezlym Alfa Romeo). Po angielsku niebardzo mowil, wiec przyszlo mi dziwnej niemiecko-niderlandzko-angielskiej mieszanki uzywac, ale grunt, ze sie dogadywalismy ;). Gnal po Autobahnie jak szalony (ciezko powiedziec, jak szybko dokladnie, ale nie mniej niz 140 - przynajmniej do tej liczby widzialam predkosciomierz, a strzalki na niej nie bylo). Niestety na jakies 100 km przed Frankfurtem utknelismy w korku-gigancie. W radiu mowili, ze ma dlugosc 20 kilometrow (to byla jedna z tych sytuacji, w ktorych wolalabym niemieckiego nie rozumiec w ogole)... coz... przejechanie go zajelo duuuuuzo czasu. I kiedy juz bylismy blisko, bliziutko miasta, moj kierowca zaczal zwlaniac do 90km/h, gimnastykowac palce i poinformowal mnie, ze musimy sie zatrzymac, bo dretwieja mu rece... uh! Wiadomosc byla o tyle pomyslna, ze wiedzialam, ze ciezko bedzie teraz znalezc kogos, kto bedzie jechac do centrum. Po stacji chodzilam i pytalam chyba przez 15 minut (oczywiscie wszyscy jechali do Meinz lub dalej). W koncu zgodzil sie pewien Afganczyk, choc na poczatku wydawal sie watpic w przedsiewziecie. Wyrzucil mnie prawie na dworcu, skad pol godziny potem odebral mnie Olaf - chlopak z HC, u ktorego juz nocowalam w zeszlym roku, tez w drodze do Hiszpanii.
Calosc zajela mi 13,5 godziny... rezultat mierny jak na 750km, ale najwazniejsze, ze udalo sie dotrzec na miejsce i poznac w drodze kilka ciekawych osob :). W koncu o to w tym wszystkim chodzi!