W sobote pod wieczor pojechalysmy z Almu do Candás - jej rodzinnego misteczka (czy raczej "pueblo" jak mawia ona). Mialam okazje poznac jej mame, siostre, szwagierke, brata oraz siostrzenca i bratanka.
W niedziele przed poludniem udalam sie sama na ktorki spacer po Candás. Wdrapalam sie na wzgorze, gdzie byla latarnia, przechadzalam sie malymi uliczkami pelnymi turystow, zajrzalam do portu, gdzie byl targ, a na koncu wyladowalam na lokalnej plazy, gdzie Almudena juz czekala z maluchami. Anibal i Miguel szczesliwi ganiali po plazy na golasa, bawiac sie z innymi dziecmi. W pewnym momencie i ja zlapalam sie za lopatke i wiaderko, i sama robilam piaskowe babki ;).
Poznym popoludniem udalismy sie cala wielka gromada do domu na obiad. Almudena z mama przygotowaly salatke i danie glowne, ktorego ja akurat nie mialam odwagi skosztowac... Bylo to porzadne miesiwo i wszyscy zachwycali sie jego smakiem. Coz, jak sie pozniej okazalo, byl to jezyk krowy... Gdy sie o tym dowiedzialam (juz w Oviedo) bylam szczesliwa, ze bedac pod presja, nie zmusilam sie jednak z grzecznosci na sprobowanie tych delicji. Kiedy o tym mysle, przechodza mnie ciarki, brrrrr...
Pod wieczor pozegnalysmy sie ze wszystkimi i wrocilysmy autobusem do Oviedo. Bylam bardzo wdzieczna Almu, ze zabrala mnie w swoje rodzinne strony i ze na chwile moglam byc czescia codziennego zycia jej rodziny.